Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/529

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To naszych owiec zbłąka się gromadka,
To do sąsiadów posyła mię matka,
Albo mój dziadek wśród pustej gawędki
Przypomni sobie, siedząc u wieczerzy,
Że nie opatrzył w zatoce więcerzy,
Albo na trawie zapomniał swej wędki.
Ojcze Tarasie! wszak pamiętasz dziada:
Był bardzo srogi! — rada czy nierada
Muszę tam spieszyć — a kiedy się zjawię,
To siedzi Szymon na kamiennej ławie,
Da dobry wieczór i o czemś zagada,
To muszę słuchać, rada czy nierada...
Czy go kochałam? nie wiem ani trochy;
Bo to kochanie świat różnie uważa:
Parobczak chciałby wyjść na gospodarza,
Dziewczynie przykre łajanie macochy,
Więc mówią sobie: Już tego za wiele!
Kochać się będziem, weźmiem ślub w kościele,
I półwłócz gruntu weźmiemy we dworze;
Na weselisku poskaczem, wypijem,
Przecież na starość nie pójdziemy z kijem,
Bóg nas na ludzi wyprowadzi może.
Dla mnie z Szymonem nie takim obrazem
Stawała przyszłość we szczęście bogata:
Byle ogródek, rozwalona chata,
Lecz będziem razem — zawsze z sobą razem.
Szymon powiadał: Marto moja, Marto!
O inszem życiu i mówić niewarto.
Będziem ubodzy — ja ci piosnkę sklecę
O Panu Bogu, o wiośnie, o rzece,
O czem ty zechcesz — mam piosnek nawałem,
Ja w pieśni nową utoruję drogę;
Od pewnej chwili... gdy ciebie poznałem,
O wszystkiem piosnki wyśpiewywać mogę.
Lecz, Marto moja! marzenia na stronie —
Nim się nam życia wypełnią rozkosze,
Nim się ja ojcu twojemu pokłonię,