Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A lice to skraśnieje, to znowu poblednie;
Ransdorf tuż za nią dąży, lecz zgadnąć nie zdoła,
Jaką śmiercią mu grozi i dokąd go woła;
Jedno tylko rozumie: że tak dni i lata
Leciałby z nią i leciał aż na koniec świata.

XV.

Nad błoń, pod starą olchę biegli zadyszani.
Tutaj Lutas ich czekał u brzegu otchłani.
Bo już odwalił kamień z pod olchy korzeni,
A loch nieogarnionej dalekiej przestrzeni
Ukazał się ich oczom. Tu się Lutas spuści,
Jak do ciemnej i strasznej piekielnej czeluści,
I zawołał: Ransdorfie! chwila uroczysta!
Przysięgnij na twych bogów, przysięgnij na Chrysta,
Że choćby przyszło płacić życiem lub swobodą,
Nie odkryjesz nikomu, gdzie te lochy wiodą!
Tam już w zamku spragnieni widzieć krwd twej fale —
Ja przysiągłem ocalić, ja ciebie ocalę.
Temi lochy do Niemna droga nie daleka,
A przy Niemnie twój rumak i łódka cię czeka,
A przez Niemen do swoich dostaniesz się snadno.
Lecz przysięgnij nie wydać przed potęgą żadną
Tajemnicy tych lochów!
Ransdorf ugiął szyję:
Przysięgam na Chrystusa, na świętą Maryę!
Rycerz Krzyża statecznie tych przysiąg dochowa.
Egle! szlachetna Egle! bądź zdrowa! bądź zdrowa!
Wspomnij czasem Ransdorfa, o dziecko swobody!
Weź ten krzyżyk — to Bóg mój!
I Krucygier młody
Wskoczył do lochu, poszedł kędy Lutas każe.
A Egle pozostała przy ciemnej pieczarze,
Odetchnęła swobodnie, zapłakała rzewno,
I bada fale Niemna źrenicą niepewną.
Aż wiatr zimny ochłodził gorące oblicze,
A z zamku doleciały śpiewy ofiarnicze.