Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale iż głupców tak srodze nie karzą,
Więc go strażnicza dopuściła władza,
Gdzie orszak zmarłych cieniów się przechadza.
A był to ogród cienisty, szeroki,
Zawierał gruntu trzy lub cztery włoki,
A kędy lasek czy kwiecista łąka,
Gromada cieniów swobodnie się błąka.
Niejeden z cieni stając przy sąsiedzie,
Macha rękoma — snadź rozhowor wiedzie;
Ciała nie widać, lecz kędy cień głowy
Gwar się rozlega poważnej rozmowy.
Pan Marek myśli: Ha! tu jak na ziemi
Człek się nagada, będzie żył ze swemi,
Jeno potrzeba po dworsku i gładko
Z jakich się panów połączyć gromadką.
Ot, kilka cieniów toczy się, jak płynie —
Znaczno po minie, znaczno po czuprynie,
Co to za ptaszki i jakie ich pierze:
Wojewodowie, hetmany, kanclerze!
Jeden cień mówi — ho! poznaję z mowy,
To pan wendeński starosta grodowy! —
Pomyślał Marek i bieży doń prosto:
Powolne służby dostojny starosto!
I cień swej ręki, jak za dawnej chwili,
Do cienia kolan starosty uchyli;
Lecz się starosta nie odkłonił wzajem,
Tylko zachrząknął pańskim obyczajem,
I odszedł dalej, nachmurzywszy lica,
Jakby nie widział i nie znał szlachcica.
Dzisiaj starosta w niedobrym humorze!
Ot pan kasztelan — przywita się może! —
Pomyślał Marek i przed cieniem stanie:
Powolne służby, mości kasztelanie! —
I cień swej ręki, jak za dawnej chwili,
Do cienia kolan kasztelańskich chyli:
Ale i tutaj nadaremna praca:
Kasztelan spojrzał i wstecz się odwraca.