Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
III.
Choć go z progów rodzinnych prawie odepchnięto,

On kocha herb swój Okszę, jak Biblię świętą,
Jako miłą ojczyznę, jak dobrego pana.
Nad gankiem jego chaty Oksza wyrzezana,
Okszę piastował w sercu i powtarzał w mowie,
„Jakem Okszyc z Okszyców!” takie miał przysłowie.
Lubił, mając słuchaczów przy kominku zimą,
Powtarzać swego herbu kronikę rodzimą:
Skąd się początek godła i kształt jego bierze,
O sławnym Ratyborze, czeskim bohaterze,
Protoplaście ich rodu — potem gwarzył dalej
O Werszowcu, którego Geszkonem przezwali,
Potem o swoich dziadów rycerskiej ozdobie,
O swoim ojcu, stryju — nakoniec o sobie.
Wtedy, pięścią po stole bijąc z całą siłą,
Gromił Turków i końca gawędzie nie było.
W Krakowie jest gospoda — zowie się „pod Chmielem”,
Tam się zszedłszy pan Boksza z dawnym przyjacielem,
Dzieje swojego rodu kiedy mu powtarza,
Siedział z boku Paprocki, układacz herbarza,
Podsłuchał i zapisał o jego splendorze,
O wojennym Geszkonie, mężnym Ratyborze —
Lecz ze złości, że stary nie kupił mu wina,
Pan Bartosz w swym herbarzu opuścił Marcina.

IV.
Kiedy nie ma z kim gwarzyć — z dawnego nałogu

Marcin Boksza poświęca swój czas Panu Bogu.
Na półce jego chaty jest Biblia dawna,
W wielkie dębowe deski i w skórę oprawna
I na klamry mosiężne zapięta zamczysto.
Dziad wieczorem zasiada z twarzą uroczystą,
I przy jodłowym karczu lub smolnem łuczywie,
Słowa Pisma Bożego czyta zapalczywie