Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niechaj się sobie w domu choć po prostu modli,
Lepiej niech będzie głupim, — a rodu nie spodli.

VIII.
— Znam, panie Pawle, te szlacheckie pleśnie —

Rzekł definitor, śmiejąc się boleśnie —
Lecz pozwól Waszmość... — Co tam mówił dalej,
Mogli zrozumieć chyba wszyscy Święci;
Bo po łacinie starce już gadali,
Obadwaj żwawi, obadwaj zawzięci.
Ksiądz głową kiwa, ojciec ręką trzęsie,
Godzina, druga upływa na swarze;
Wkońcu przy piwku i przy sztukamięsie
Podali sobie ręce adwersarze.
Snadź się mój ojciec wysilił w gawędzie,
Dał się pokonać chociaż z wielką biedą,
Bo tylko mówił: Concedo! concedo!
Proszę aspana, niech już i tak będzie. —
Potem rzekł do mnie: Tutaj cię porzucę;
Słuchaj i kochaj cnotliwego księdza,
Sprawiaj się pilno w pracy i nauce,
Honor szlachecki niechaj cię napędza,
Zresztą leniwca ksiądz niech smaga batem,
Bo mu paternam zdaję potestatem!
To mówiąc, ręką do kieszeni zmierza, —
Spojrzałem, zbladłem, zadrżałem od mrowi :
Boćkowski rzemień zwinął do talerza
I przez stół podał definitorowi.
A ów rzekł, biorąc straszliwe narzędzie:
Ufam, że nigdy potrzebny nie będzie.
 

IX.
Nie taki szatan straszny, za jakiego słynie,

Jak go czasem malują węglem na kominie, —
Tak i z moją nauką. Pojętność, pokora,
Prędko jakoś trafiły w myśl definitora:
Nie posłyszałem nigdy ostrego wyrazu,
Rzemień boćkowski nie był w robocie ni razu...