Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I wziąłem moją zgniłą, podartą sukmanę,
Pożegnałem pasiekę i pszczółki kochane,
I płacząc po mym lesie i klnąc moją dolę,
Poszedłem, by jakkolwiek wybłąkać się w pole.

XII.

Błądziłem długo... aż jednego ranka,
Las się przerzedził nad szeroką rzeką,
I zawidniała piasczysta polanka,
A dalej wzgórek i wieś niedaleko.
Wszedłem na wzgórek, las zniknął w oddali:
Było mi straszno, gdy wyszedłem w pole...
Drżałem z obawy, że mię wiatr obali,
Że zbytnia jasność oczy mi wykole...
Powiodłem okiem po błękitnem Niebie,
Potem spojrzałem na ustroń wieśniaczą:
Mży się w źrenicach, widzę wkoło siebie,
Dęby i sosny na powietrzu skaczą...
Wszedłem do wioski, strach ogarnął piersi,
Lecz razem w piersiach tak słodko, tak rzewnie!
Ludzie — mój Boże — to bracia najszczersi!
Ja wszystkich ludzi uściskałbym pewnie!
Lecz wszyscy ludzie, na całej ulicy,
Z krzykiem, ze strachem, uciekli ode mnie,
Dzieci i starsi, wszyscy bez różnicy,
Wołam ich, płaczę, wszystko nadaremnie.
Czy to twarz moja zniszczona przez nędzę.
Czy leśna postać straszyła z daleka?
Czy krew błyszcząca na zgniłej siermiędze?
Czy ślady w oczach, że zabiłem człeka?
Gorzko mi było, że ludzkie postacie
Stronią ode mnie jakby od zarazy —
Każdy mię zdała żegna po trzy razy,
I bieży z krzykiem zamykać się w chacie.
Pierwszy z ulicy stał domek schylony,
Puknąłem w okno, zakrzyczano z chaty.