Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wtem ogromne wypada z pod nóg niedźwiedzisko,
Ryknął i pobiegł w puszczę. Śledząc go oczyma:
Ej szkoda, myślę sobie, że hetmana niema!
Ej szkoda, że pan łowczy nie wiedział łożyska!...
Krew mu z rozbitych piersi czarnym sznurem tryska,
A młoda jego żona... nieszczęsna kobieta!
Jęczy teraz w rozpaczy i zębami zgrzyta!
I tuli się do męża, całuje go w usta...
A mąż... zimny jak kamień i blady jak chusta...
Krew mu obryzgła piersi — o szczęśliwy człecze!
Krew zakrzepła od zimna w sercu ci nie piecze;
A u mnie w sercu pożar nad wszystkie pożary!
A mojaż biedna żona!... a mój ojciec stary!...
I tak całą noc Bożą zlewałem się potem,
Myśli szumiały w głowie i biły z łoskotem.
Nazajutrz weszła jutrznia, i słonko jak złoto
Nie rozpędziło myśli sczerniałych zgryzotą!
Wstałem i biegłem dalej, gdzie doniesie oko,
Zabiłem się w gęstwinę i puszczę głęboką —
Tu bezpieczno od ludzi na głębokiej puszczy.
Ale cóż? gdy sumienie czarną myśl poduszczy,
Nigdzie niema schronienia!
Po gęstwinach sosny
Błąkałem się jak mara aż do ciepłej wiosny,
Kiedy zimno dokuczy, zaczajony w borze
Wykrzeszę sobie ogień i płomień rozłożę.
Gdy głodno, nabój prochu i kawał ołowiu:
Tutaj ptak się nadarzy, tu zwierz w pogotowiu,
Gdy wyszedł proch i kule, jadłem drzewną korę,
Czasem z zębów wilkowi zająca odbiorę,
Czasem puhacz wyparty z wypróchniałej choi,
Albo skoczna wiewiórka głód mój zaspokoi,
A czasem... głód dni kilka.
Gdy nic nie znachodzę:
Ej Chodyko — czart szeptał — siądź tylko przy drodze,
A tam bitym gościńcem idą karawany,
Jeżdżą pieniężne kupcy i wielmożne pany: