Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tutaj dopiero łowczy, korzystając z pory,
Rozkazał mię pochwycić, przywiązać do drzewa, —
Bito mię harapami, żelaznemi sfory.
Próżno człowiek krwią spłynął, daremnie omdlewa,
Daremnie stary ojciec po ziemi się tarza,
Daremnie żona płacze... Ach! ten jęk przewlekły
Ponure, leśne echo słyszy i powtarza!
Ale łowczy nie słyszał — tak był gniewem wściekły.

V.
Ot nakoniec oprawcy zbitego puścili...

Wyrwałem się... tu szatan szepnął mi nad uchem.
Miałem topór za pasem, więc, nie tracąc chwili,
Ciąłem w głowę łowczego zamasznym obuchem,
A potem w piersi ostrzem...
Padł... krew mu lunęła...
Trysnęła w moje oczy, zalała sukmanę.
Ot jeszcze na odzieży pamięć mego dzieła!
Czy widzisz, mości Książę, plamy niezmazane?
Zbutwiała mi siermięga, choć się raz w rok bierze,
Straciła swoją barwę od czasu i słoty, —
A ślady krwi niewinnej... patrzcie, jakby świeże,
Nie starły się aż dotąd, jak pieczęć sromoty!...
— Uciekaj! — ktoś mi szepnął. — Ujrzałem, że zginę,
Bo strzelcy obces do mnie; — ja z toporem w dłoni
Poleciałem do lasu, skryłem się w gęstwinę.
Ho! w lesie osacznika nie każdy dogoni!
Biegłem nocą i lasem jak po równej drodze;
Ukryłem się przed ludźmi, zginąłem bez wieści.
Żaden mię nie dośledził całe lat trzydzieści,
Aż dzisiaj dobrowolnie z kryjówki wychodzę.
Bo fraszka sądy ludzkie — tam w piersiach głęboko
Gorszy sąd... gdzie sumienie władzę rozpostarło!
Ząb za ząb trzeba oddać, a oko za oko...
Skowajcie mię w łańcuchy, osądźcie na gardło.
Lecz póki kat nadejdzie, poważni sędziowie,
Raczcie jeszcze posłuchać, radzi czy nie radzi!