Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
pani hrabina.

Papo, drogi mój papo! ratuj Marcelego!
Dziś nie czas już obwiniać mą ufność niebaczną;
Za kilka godzin kursa za miastem się zaczną.
Imię Marcelka w listę goniących wpisane,
A wszystkie jego konie zaaresztowane!
Nie stawić się na placu nie byłożby wstydem?
Pomóż, pomóż nam papo skończyć rzecz z tym żydem!

pan bonawentura, z oburzeniem.

Jakto? a więc Wasani wstydem to rozumie
Że zabraknie Marcelka w sowizdrzałów tłumie?
A na to żadna w tobie nie ozwie się skarga,
Że syn twój, po lichwiarzach zacne imię szarga!
Czyż i tym razem jeszcze pójdzie w las nauka?
Nie — mam lepszą opinję o rozsądku wnuka.
Czuję, że po konfuzie która go spotyka,
Nie stanie grać przed rzeszą roli harcownika.
Że, gdy go wtem, czem grzeszył, dotknął palec Boży,
Pod tym ciosem opatrznym we łzach się ukorzy!

pani hrabina.

Drogi papa nie pojmie, pośród tego miasta,
W jakie olbrzymie kształty każda plotka wzrasta;
Ile złośliwych żartów z wszystkich ust wystrzeli,
Jeżeli się na kursach nie zjawi Marceli. —
A cóż to za wstyd będzie, gdy się w końcu wyda,
Że go zatrzymał w domu prawny areszt żyda!

pan bonawentura.

Wiem ja, o! wiem niestety! że w waszej Warszawie,
Zamiast płakać w cichości, myślą o zabawie!
Że gdy im hec, teatrów, muzyki za mało,
Szydzić z biedy bliźniego rozrywką się ztało!
Lecz wiem także, iż w mieście gadano nie tajnie
O zbytkach mego wnuka na konie i stajnie.
Szał jego był czas długi powiastką uliczną;
Niechaj więc i pokuta stanie się publiczną.