Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pojmiesz panie Dyderski, jako mnie starego
Nie łatwą było rzeczą namówić do tego,
Bo uważam za głupstwo te modne ich hece —
Alem skapitulował na szlochy kobiece.

pan dyderski.

Zupełnie pod tym względem zdanie pańskie dzielę. —
Oj, byłoby o kursach rozpowiadać wiele!
Krążą o nich po mieście powiastki złowieszcze,
Iż nietylko są głupstwem lecz czemś gorszem jeszcze.
I staną się nie jednej familji ruiną;
Bo na ten nowy zbytek krocie, krocie giną! —

pan bonawentura.

To coś rzekł drogi panie, mocno mnie kłopoci —
Jakto? końskie wydatki dochodzą do kroci?
Co? w biednym naszym kraju do tegośmy przyszli?
Przerażasz mnie! — Bo oto staje mi na myśli,
Że i syn mojej córki zarażon tym szałem,
Pokochał stajnię z całym młodości zapałem.
Wczoraj plótł wciąż o koniach — a ja go słuchałem!

pan dyderski.

Łaskawy dobrodzieju! już to lat dwadzieścia
Jak jestem jego radzcą — a pańskiego teścia
Mój rodzic jeszcze trzymał w rękach interesa —
Mam szacunek i przyjazń dla pana Prezesa;
Więc sumienie mi każe dać przestrogę wczesną
I wypowiedzieć szczerze prawdę, choć bolesną!
Pan Hrabia był człek rządny — co rok w karnawale
Spraszał gości, wydawał obiady i bale,
Lecz przy ładzie, majątku nie naruszył wcale. —
Dopiero gdy on umarł — a pani Hrabina
Zdała zarząd dóbr całych na młodego syna,
Rozpoczął się wydatków płochych szereg długi —
I nieznane w tym domu, zjawiły się długi.

pan bonawentura, z wzruszeniem.

Długi? co słyszę? Aż przeszło mnie mrowie!
Ostatki siwych włosów wstają mi na głowie!