Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
pan bonawentura.

Wybornie! — Podróż zawsze sen u mnie przedłuża.

pani hrabina.

Papa ślicznie wygląda! rumiany jak róża!

pan bonawentura.

Ha! krew mi się wzburzyła i czerwonym ponom,
Bo mnie tu zalterował mój stary ekonom.

panna tekla.

Co? śmiał obrazić dziadzię?

pan bonawentura.

Szło całkiem nie o to.
Zgniewał mnie nie zuchwalstwem, lecz swoją głupotą —
Nie warto o tem gadać. — Cóż wy zamyślacie
Dziś robić?

pani hrabina.

Dzień prześliczny! — Zaraz po herbacie
Pojechałyśmy obie do Pani Janowej:
Ona ma się dość dobrze — on jeszcze niezdrowy.
Był tam u nich z wizytą brat Pana Wacława
I najświeższe nowinki sypał jak z rękawa. —
Wystawże sobie papa — na warszawskim bruku
Jaka urosła plotka o papie i wnuku!
Mówią, że papa chce go żenić z panną Klarą,
A że Marcel ją znalazł zbyt brzydką i starą
I nie chce ani słyszeć o owym projekcie —
Ztąd gniew papy, że wnuk mu uchybił w respekcie.
Że papa nas unika — i że nie bez celu,
Przybywszy, nie w mym domu stanął, lecz w hotelu —
O tem już wczoraj wieczór wieść krążyła głucha. —

pan bonawentura.

W imię Ojca i Syna i Świętego Ducha!
I tak wierutnym kłamstwom świat nadstawia ucha?
Widać że im do rozmów materji ubyło —
Stwarzać brednie, o których ani mi się śniło!