Strona:Pod lipą.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Błagalnie wzniesionymi rękoma chwyta ręce kozaka, który Zewaldową morduje, a on tnie tak pałaszem, iż obie dłonie młodej dziewczyny spadają na ziemię, jak dwa kwiaty ścięte nożycami.
Krew trysnęła w górę, mundur oficera stał się od niej jakby orderami zasiany, na czoło sałdata spadła tej krwi struga, jako żrące piętno Kainowej zbrodni.
Omdlałe dziewczę zsunęło się na ziemię, tuż obok krwią zalanej siostry...
Kozacy z oficerem wyszli, niosąc głowę powstańca na bagnecie.
Z pod okna patrzały puste oczodoły głowy Zewalda, trup jego tulił się do wpół żywego jeszcze powstańca...

. . . . . . . . . .

Widzicie ją tam?
To Jańczewska, młoda dziewczyna, siostra Zewaldowej.
Dźwiga się z omdlenia, wstaje, patrzy do okoła. Trupy!... Krew!... Oczy szwagra toczą się pod jej nogami. Głowa jego leży, jako straszne widmo szatańskiej zbrodni. Dwa ciała powstańców obok siebie blisko.
A jej z obu rąk bez dłoni krew leje się, jakby łzami dwu ócz wielkich.
— Kroplę wody !.. Zimnej wody na te palące rany... zlitujcie się przyjdźcie tu na ratunek.
Lecz nie ma nikogo.
Wszystko wymordowano bo wina była straszna, bo dwu chorych pod dach wzięto.