Strona:Pod lipą.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jest cichy wieczór wigilii Bożego Narodzenia.
Już kilka gwiazd zabłysło nad Kownem, już w kilku domkach światła migają, już jakaś majestatyczna powaga widna dookoła. Ani ruchu jezdnych, ani znaku pracy lub trudu. Wszystko ustaje w gonitwie o chleb, o byt, o sławę, o szczęście... wszystko z drogi usuwa się, ludzkie cele, zamiary, troski i trudy, nikną, jak niewidzialną siłą zmiecione, a tylko jedno, jedyne ogarnia czucie świat cały, oto radość spływa z sfer błękitnych i głosi. „Pokój ludziom dobrej woli!“
Czemuż drogą do Kowna pędzą kozacy z nahajami wyciągniętymi? Czemuż raz po raz smagają starca, w pół żywego i wloką go szalonym ruchem, bezlitośnem katowaniem?
Wszak patrzcie!.. To wieczór „Święty“... piekło na kolana pada, zbrodnia korzy się i kona.
Bóg zstępuje i niesie pokój ludziom, niesie zbawienie, niesie różdżkę miłości — czemuż wy starca wywlekli za siwe włosy z domu, czemu ślad drogi krwią i łzami jego znaczycie... za co przeklinacie te oczy wpół ociemniałe... te serce wpół zamarłe?
On czekał na syna... on świetlicę umaił choiną, on stół kazał nakryć obrusem, on opłatki miał święcone w ręku i żył nadzieją szczęścia.
Mówili mu o jego synie wiele... przychodzili do niego niego nieznani, wielcy z daleka, całowali dłoń jego drzącą i powiadali: - Cześć ci, żeś syna wychował na bohatera, cześć ci, iż syn twój Ojczyźnie służy.
I szła z lasów gęstych, z borów głuchych, z pól nadniemeńskich wieść jasna jak zorza, jako łan