Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gromada się zaśmiała, Boruta poczerwieniały od gniewu mruknął.
— Swoim nosem jeszcze nie kopałem, ale waszym zaraz mogę.
— Zórz, zórz, to ja tę skibę twymi zębami posieję.
— Cymbał! — rzekł Boruta i wyszedł śród świstów i krzyków.
— Chwat — w nogach!
Wyprawa Boruty do karczmy nie była tak chybiona, jakby się na pozór zdawało. Wprawdzie nie dano mu żadnej rady, nie nastręczono roboty, ale z gróźb nienajmowania się dworowi za tanią cenę błysła mu nadzieja, że ręce jego będą pożądane. Wracał weselszy i słusznie, bo dowiedział się od Brzosta, że Dornfisch przysyłał po niego do młocarni. Odtąd dni wyrobnika różnie się przeplatały: kolejno miewał i nie miewał zajęcia, a ta niestałość nie zubożyła go odrazu, ale zsuwała powoli do nędzy. Skazany często na bezczynność, musiał zarobkiem jednego dnia pokrywać potrzeby kilku, a tymczasem nadchodząca spiesznie zima wydatki ciągle mnożyła. Sam Boruta nie miał ciepłego ubrania, z dziewczyny obleciało wszystko, mrozy szczypały coraz silniej, obok tych kłopotów zarysował się inny, podobno najstraszniejszy, mianowicie zupełny brak roboty. Po obrobieniu pola, możność najmu w folwarku ustała. Klemens ze drżeniem oczekiwał jutra, które go ostatecznie chleba pozbawi.
Jak gdyby te warunki nie dopełniły jeszcze miary