Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 60.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niędzmi, sprzedają, kupują i szwargocą co dusza raczy, tem warcholskiem narzeczem, którego małą próbkę dałem wam na początku niniejszego odcinka. W swoim czasie obiecywano nam złote góry z powodu założenia nowej giełdy, równie ważnej, a dla nas może jeszcze ważniejszej — giełdy zbożowej. Miała giełda owa regulować ceny zboża, miała usunąć dowolność kupujących, miała usunąć zgubne dla sprzedających pośrednictwo drobnych faktorów, słowem: miała być jedną z najpożyteczniejszych instytucyi; ale jak zwykle, skończyło się na słowach, które wiatr rozwiał. Dowodzono konieczności takiej instytucyi; cieszono się, że już prawie przyszła do skutku, głoszono, jako o fakcie ogromnej doniosłości, o uzyskaniu odpowiedniego pozwolenia rządowego; winszowano przyszłym domniemanym jej założycielom szczęśliwego pomysłu, wsławiano ich obywatelskie zasługi; cieszono się, że jeszcze mamy takich ludzi, którym warto stawiać posągi; nie wiem napewno, czy nie noszono już ich fotografii w broszkach i spinkach, czy nie przygotowano ich klisz do drzeworytów w naszych ilustracyach i t. d. Tymczasem domniemani założyciele, wydawszy na świat projekt, tak dalece wyczerpali płodne skądinąd umysły, że na rozwinięcie go jak należy w praktyce widocznie ani sił, ani ochoty im nie stało.