Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 58.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gólnie tem, że kasztany jej prawie do ziemi zwieszały końce swoich długich konarów, tworząc tym sposobem nad ulicą jakby rodzaj zielonej kopuły. Mówiąc nawiasem, tych kasztanów, a raczej tych zwieszonych konarów mogły nam pozazdrościć zagraniczne ogrody. Starają się tam o takie rzeczy, ale niezawsze z powodzeniem; a u nas, ot, tak sobie jakoś Bóg dał, że samo wyrosło, bez niczyjej pomocy. A teraz cóż czyni zarząd ogrodu? Oto każe obcinać do połowy owe zwieszone cieniste konary. Fakt się już stał. Poobrzynane gałęzie sterczą do góry, niby poobcinane, a wołające o pomstę do nieba ręce. Czy jednak słusznie wołają? Czy i wy słusznie krzyczycie wniebogłosy, mili czytelnicy. A nuż takie duże gałęzie mogły zdrowiu drzew zaszkodzić? A nuż przygłuszały trawę na trawniku, nad którym się zwieszały? Trawa taka mała, a drzewa takie wielkie, można-ż więc było pozwolić na taki akt przemocy mocnego nad słabym? Dlaczegóż było nie wyrządzić sprawiedliwości trawie? Ale wy krzyczycie, że wyrządzając sprawiedliwość trawie, wyrządzono krzywdę waszym głowom, którym teraz słońce będzie dopiekało bezkarnie. Ha! to trudno. Głowy nie są integralną częścią Saskiego ogrodu, a tylko o ogrodzie tu się myśli.
Ale gdyby nawet zarząd nie miał racyi, gdyby nawet sam nie wiedział, dlaczego to zro-