Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kopniaków. Widzę, że jeszcze naiwna i nieuświadomiona. Matka 6-ga dzieci.
Stwierdziłam 3-miesięczną ciążę. Pacjentka ubiera się w tym samym porządku, szmata na brzuch, spódnica, spódnica, spódnica... Przy szóstej otwieram zwolna drzwi.
„Jeszcze proszę mi zęba wyrwać — przypomina sobie pani S. — A na te, co się psują, proszę o kartkę do dentysty — aha, byłabym zapomniała, mężowi jakieś proszki na ból głowy. A dziecku, co ma 2 lata, lekarstwa na kaszel, młodsze dziecko, co ma pół roku, już mi 2 tygodnie czyści!“
Może pani tu przyjedzie jutro z tymi dziećmi, przecież nie mogę nikogo leczyć bez badania — tłumaczę.
„Gdzie bym ta mogła przyjechać — konie zajęte, bo orzą, a na rękach tyle zdale, dziecka nie przyniesę. Trzeba iść dobre trzy godziny z Krzeszowa i jeszcze bez takie góry“. Więc trudno. Wypytuję o objawy i przepisuję lekarstwo dla starszego dziecka. Dla młodszego uregulowanie karmienia i pouczenie o karmieniu na przyszłość.
Rozmowa trwa kwadrans. Równocześnie mówię i piszę, żeby matka mogła przeczytać jeszcze raz w domu. I tak wszystko przekręci. A po drugie czytać nie bardzo umie.
Pacjentka odchodzi. We drzwiach odwraca się raz jeszcze. „A może by Pani dała coś dla krowy“. „Krowa nie należy do Kasy chorych“ — odpowiadam spokojnie. Jeszcze mnie szlag nie trafił.
Nie raz to na prawdę w jednym człowieku siedzą wszystkie choroby: w oku jaglica, na skórze świerzb, w brzuchu jakieś boleści. I na prawdę jeszcze mąż chory i dziecko. Dobrze, kiedy krowie jeszcze nic nie brakuje.
Ale czasem się tylko coś przywidziało. Zakłuło w piersiach, zabolało w boku, drapało w gardle. Więc niech się doktór pomęczy z pół godziny. Niech zagląda do wszystkich dziurek i szuka choroby po kątach. Przecież się płaci do chorej kasy co miesiąc.
Najwięcej czasu zajmuje pani M., bo szukanie choroby, której nie ma, trwa najdłużej. M. jest wytrwała: przychodzi codziennie. Co jej to szkodzi: mieszka naprzeciwko doktora. Nawet w nocy jej przyjść nie trudno.
Jest pewien subiekt ze sklepu bławatnego. Elegancki, dystyngowany. Czeka 2½ godziny na swoją kolejkę:
„Plecy mnie swędzą“ — skarży się boleśnie.
Niech się pan podrapie — odpowiadam — zużywając ostatnią porcję cierpliwości.
Są tacy, których nic nie boli i nie swędzi. Ale składkę do Ubezpieczalni zapłacili, więc nie mogą odżałować. „Może by pani dała coś na pluskwy“ — mówią. Okazuje się, że pluskwy też nie należą do Ubezpieczalni. Ani krowa, ani pluskwy, ani żadne inne zwierzę domowe. A z dziećmi ubezpieczonych, to różnie bywa. Dziecko czasem jest własne, a cza-