Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

On postawiony był za wysoko, aby rozpuszczać osobiście obrzydliwe wymysły, ale braciszkowie i kapucyni jak roje czarnych much krążyli ciągle po drodze do Valmarie. Widziano, jak powracali ztamtąd strasznie zaaferowani, a następnie w konfesyonałach i rozmównicach, w kątach kaplicy nawet odbywały się nieskończone szepty z dewotkami, zgorszonemi i rozpalonemu okropnym skandalem. Ztamtąd straszne wieści, opowiadane półsłówkami, po cichu, rozchodziły się do rodzin, do sklepów, do ludu i spać nie dawały starym pannom, płonącym niezaspokojoną miłością dla kościoła. Marka doprowadzała do wściekłości myśl, że u babki, z wyrafinowanem okrucieństwem, muszą opowiadać tę bezczelną bajkę Genowefie, aby ich ostatecznie rozłączyć.
Miesiąc jeszcze upłynął i zbliżyła się chwila połogu. Marek liczący dnie w gorączkowem oczekiwaniu, dziwił się, że nie ma żadnej wiadomości, aż we czwartek rano przyszła do szkoły Pelagia i sucho powiedziała, żeby po południu nie przysyłano panienki. A gdy na głos jej nadbiegł Marek i żądał wytłomaczenia, służąca wybąkała nareszcie, że połóg odbył się w poniedziałek i że pani ma się niedobrze. Poczem uciekła przerażona tem, co powiedziała, gdyż miała zapewne rozkaz milczenia. Przez chwilę stał Marek w osłupieniu, wobec wyraźnej woli pomijania jego istnie-