Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/754

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To niemożliwe, rzeka się zapali!
W rzeczy samej łódź zdawała się płynąć wśród roztopionego do czerwoności żelaza. Pod ruchliwym odblaskiem tych ognisk olbrzymich, zdawało się, że Sekwana toczy rozpalone węgle. Zapalały się tam nagle blaski czerwone, wśród szmeru nieustannego padających iskier złotych. Płynęli wolno, za prądem tej gorejącej wody, między pałacami w płomieniach, niby wśród niezmierzonej ulicy przeklętego miasta, gorejącego po obu brzegach rozpalonej lawy.
— A! — zawołał Maurycy, oszalały na widok tego zniszczenia, którego tak pragnął — niech wszystko się pali i niech wszystko się zapada!
Ale Jan, ruchem zgrozy, nakazał mu milczenie, jak gdyby się lękał, by takie bluźnierstwo nie przyniosło im nieszczęścia. Co to się stało, że młodzieniec, którego on tak kocha, tak wykształcony, grzeczny, przesiąkł tego rodzaju ideami? Wiosłował coraz mocniej, przepłynął pod mostem Solferino i znalazł się teraz na szerokiej przestrzeni, zupełnie odkrytej. Jasność była tak wielka, że rzeka była oświecona, jakby słońcem południowem, bez najmniejszego cienia. Można było rozróżnić najdrobniejsze szczegóły z zupełną dokładnością, falowania wody, pryzmy zwiru na brzegach, drobne drzewa wybrzeża. Mosty ukazywały się błyszczące białością tak czystą, że można było na nich policzyć kamienie; najmniejszy przedmiot rysował się wyraziście na tej wo-