Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/748

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Maurycy na barykadzie na ulicy Bac, między dwoma workami piasku, zdołał się podnieść na kolana i nadzieja wstąpiła w Jana, który myślał, że go przybił do ziemi.
— O! mój chłopcze, więc ty żyjesz jeszcze? nie zasłużyłem na to szczęście, osioł ostatni, jakim jestem... czekajno, niech zobaczę.
Zbadał ranę ostrożnie, przy żywym blasku pożaru. Bagnet przebił plecy w pobliżu ramienia prawego, ale co było najgorsze, to, że przeszedł na wylot, raniąc zapewne płuca. Mimo to raniony oddychał dość lekko, tylko ręka mu wisiała bezwładna.
— Mój biedny stary, nie rozpaczaj! Cieszę się z tego, wolę raz to skończyć... Dość już dla mnie uczyniłeś, gdyby nie ty, byłbym zdechł jak pies w rowie przy drodze.
Słysząc to, ogarnęła Jana boleść gwałtowna.
— Cicho bądź! dwa razy mnie wyratowałeś z łap pruskich. Skwitowaliśmy się, na mnie była kolej dać życie, a ja cię zamordowałem... Ach do stu siarczystych piorunów! czym oślepł, żem cię nie poznał! tak, ślepy byłem jak świnia, bom za dużo już krwi wypił!
Łzy mu zalały oczy na myśl o ich rozdzieleniu się w Remilly jeszcze, gdy rozchodzili się, pytając, czy się kiedy jeszcze zobaczą i jak, w jakich okolicznościach, czy wśród smutku, czy radości. Na nic więc się nie przydały dnie przepędzone o głodzie, noce bez snu, ze śmiercią wi-