Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/739

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Palić domy, pałace, dla tego tylko, że się jest słabszym, nie! to za wiele! Tylko zbóje mogą robić coś podobnego! A choć wczoraj sumaryczne egzekucye oburzały go, to dziś nie był już panem siebie, stał się dzikim, bił, mordował z oczami wytrzeszczonemi od gniewu.
Jan wskoczył gwałtownie na ulicę Bac z kilku żołnierzami swej sekcyi. Z początku nie dostrzegł nikogo, myślał, że barykada została opanowana. Potem, tam między dwoma workami z piasku zauważył jakiegość komunarda, który się ruszał, mierzył i strzelał jeszcze w ulicę Lille. I jak gdyby popchnięty przez szalone przeznaczenie losu, skoczył i przybił bagnetem człowieka do barykady.
Maurycy nie miał czasu się odwrócić. Krzyknął i podniósł głowę. Pożar oblał go blaskiem oślepiającym.
— O Janie, mój stary Janie, więc to ty?
Umrzeć chciał, gorąco pragnął. Ale umrzeć z ręki swego brata, tego było za wiele, to gorzką boleścią zatruwało mu konanie.
— A więc to ty, Janie, mój stary Janie?
Jan, jakby piorunem rażony, oszołomiony cały patrzał na niego. Sam tu był, inni żołnierze poczęli ścigać uciekających. W około nich pożar ciskał wysokie płomienie, okna żygały językami krwawemi, słychać było trzask zapadających się sufitów. I Jan ukląkł przy Maurycym, łkając głośno, dotykając go się, pragnąc go podnieść,