Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/720

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go nie obchodzi, że chce tylko spełnić rozkaz, nie czyniąc nic złego nikomu. Ale wydał okrzyk radości, spostrzegłszy Maurycego, który mu się rzucił w objęcia i ściskał go po bratersku.
— Jakto, więc to ty?... Siostra mi pisała.. Wyszedłem cię szukać dziś rano w biurach wojskowych...
— Ach, mój biedny chłopcze, jakże się cieszę, że cię widzę, ale gdzie tu kogo, w tem przeklętem mieścisku znaleźć można?
Tłum mruczał ciągle, i Maurycy się zwrócił do ludu:
— Obywatele, pozwólcie mi z nimi pogadać. To są dzielni ludzie, odpowiadam za nich.
Wziął przyjaciela za ręce i szepnął:
— Wszak prawda, zostaniesz z nami?
Twarz Jana wyrażała nadzwyczajne zdziwienie.
— Z wami? co to znaczy?
Przez chwilę słuchał jego gniewnych skarg na rząd, na wojsko, wspomnień tego co przecierpieli, tłomaczeń, że nakoniec będą panami, ukarzą niedołęgów i podłych, ocalą Rzeczpospolitę. I w miarę jak usiłował zrozumieć, jego spokojna twarz ciemnego chłopa zachmurzała się coraz bardziej niezadowoleniem i smutkiem.
— Nie, nie, mój chłopcze, nie zostanę wcale, jeżeli to dla tego... Mój kapitan kazał mi iść do Vaugirard z mymi ludźmi, i idę. Choćby pioruny z nieba biły, ja iść muszę. To przecież jest proste, sam to musisz rozumieć.