Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/673

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dawali uczuwać dotkliwiej swą władzę, rozwścieczeni, że wojna się przedłuża, zaniepokojeni postawą prowincyi, lękając się ciągle powszechnego powstania, tej wojny wilczej, jaką im wypowiedzieli wolni strzelcy.
Delaherche miał u siebie na kwaterze komendanta kirasyerów, który spał w butach i odjechawszy zaplugawił nawet kominek. Po nim w drugiej połowie września, zjawił się u niego pewnego deszczowego wieczoru kapitan Gartlauben. Pierwsze chwile były dość przykre. Mówił głośno, domagał się pokoju najpiękniejszego, dzwonił szablą po schodach. Ale zobaczywszy Gilbertę, stał się przyzwoitym, zamknął się, zmienił głos i kłaniał się grzecznie. Pochlebiano mu bardzo, gdyż wiedziano, że jedno jego słówko u pułkownika, komenderującego w Sedanie, wystarczało, by zmniejszono rekwizycyę lub wypuszczono jakiego więźnia. Właśnie jego wuj, gubernator generalny w Reims, wydał świeżo proklamacyę surową i chłodną, ogłaszającą stan wojenny i grożącą karą śmierci wszystkim, którzyby pomagali nieprzyjacielowi, czy to jako szpiedzy, czy też wprowadzając na błędne drogi wojska niemieckie, czy niszcząc mosty i drogi, linie telegraficzne i koleje żelazne. Nieprzyjaciel, to francuzi; i serca mieszkańców pękały z gniewu, gdy czytali wielką plakatę białą, przybitą do do drzwi komendantury, czyniącą zbrodnię z ich obaw i ich pragnień. Jakże boleśnie było dowiady-