Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/668

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeden tylko kącik obszernych zabudowań fabrycznych był zamknięty, jakby niezamieszkały; był to pokój, wychodzący na ulicę, w końcu apartamentów gospodarza, zajęty ciągle przez pułkownika de Vineuil. Gdy inne okna otwierano, i wpuszczano przez nie wszelkie odgłosy życia, tu były zamknięte, z firankami starannie zapuszczonemi. Pułkownik uskarżał się, że silne światło sprawia mu ból oczów; i jakkolwiek nie bardzo temu wierzono, jednakże zgodnie z jego wolą, palono u niego dzień i noc lampę. Przez długie dwa miesiące nie opuszczał łóżka, chociaż major Bouroche utrzymywał, że to jest tylko pękniecie kostki; rana się nie goiła i wystąpiły najróżnorodniejsze komplikacye. Teraz wstawał już, ale tak był zgnębiony moralnie, tak chory, uparty, gniewny, że przepędzał dnie, leżąc na sofie, przed kominkiem, w którym palił się zawsze ogień wesoły. Chudł, mizerniał i doktór, który go leczył, był bardzo zdziwiony, nie mogąc wykryć żadnej przyczyny tej śmierci powolnej. Gasł jak płomyk.
Pani Delaherche, matka, zamknęła się z nim, zaraz nazajutrz po okupacyi. Widocznie musieli się porozumieć ze sobą w kilku słowach, raz na zawsze, co do tego wspólnego zamknięcia się w głębi mieszkania, dopóki prusacy stać będą w domu. Wielu z tych ostatnich przepędziło tu po dwie lub trzy noce, a pewien kapitan, pan de Gartlauben, sypiał tu jeszcze. Zresztą, ani pułkownik, ani starsza pani Delaherche, nie mówili