Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/630

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kapitan, wysoki mężczyzna, mówiący po francuzku, czynił wyrzuty gwałtowne ojcu Fouchard.
— To musi się raz skończyć, drwisz sobie z nas.. Przyszedłem sam z ostrzeżeniem do ciebie, że jeżeli coś podobnego jeszcze raz się powtórzy, będziesz za to odpowiedzialnym! tak! chwycę się surowych środków!...
Stary, zupełnie spokojny, udawał głupiego, jak gdyby nie rozumiał o co idzie, i machał rękami.
— Jakto, panie? o co idzie?
— Nie rozdrażniaj mnie, wiesz dobrze, że trzy krowy, któreś nam sprzedał w niedzielę, zdechły... Tak zdechły na chorobę zaraźliwą, gdyż moi ludzie rozchorowali się po spożyciu z nich mięsa, i dwóch zapewne w tej chwili już nie żyje.
Fouchard, usłyszawszy to, udał oburzenie niesłychane.
— Zdechłe, moje krowy? takie piękne mięso, jakie możnaby dać położnicy, dla przywrócenia jej sił!
I począł jęczyć, bić się w piersi, krzyczeć, że jest człowiekiem uczciwym, że wołałby sobie wyciąć kawał ciała, niż sprzedawać złe mięso. Znają go tu od lat trzydziestu i nikt nie może powiedzieć, by kiedykolwiek jego towar był w złym gatunku.
— Mięso było zdrowe jak rzepa, mój panie, a jeżeli pańscy żołnierze dostali boleści żołądka,