Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/627

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łam go, ja, którą on nazywał swą matką, a przecież starsza jestem od niego zaledwie o kilka lat... Płakał i ja się nie mogłam powstrzymać od płaczu, jeszcze płaczę...
Łkała mocno, tak że musiała przerwać swe opowiadanie.
— Umierając, wyszeptał kilkakrotnie te słowa, któremi się przezywał: biedne dziecko biedne dziecko.... O tak, biedne dzieci wszyscy wy, zuchy-chłopcy, niektórzy tak młodzi, a którym wasza okrutna wojna urywa członki i tyle cierpień zadaje, nim pomrzecie! Codzień teraz Henryeta powracała wzburzona jaką nową śmiercią; i te cierpienia innych zbliżały ich jeszcze więcej do siebie, przez długie i smutne godziny, jakie spędzali ze sobą samotni w głębi dużego i cichego pokoju. Były to jednak godziny słodkie, zabarwione uczuciem, uczuciem niby braterskiem, wykwitłem w ich sercach, które dobrze się nawzajem poznały. On, ze swym umysłem refleksyjnym, w tej ciągłej poufałości podniósł się o wiele wyżej, a ona, widząc go dobrym i rozsądnym, nie myślała wcale o tem, że był prostym człowiekiem, który orał wprzódy w polu, nim począł nosić tornister. Rozumieli się doskonale, tworzyli wyborną parę, jak mówiła Sylwina ze swym poważnym uśmiechem. Nie żenowali się wcale siebie, ona mu opatrywała nogę, i nigdy ich jasne wejrzenia nie zaćmiły się ni-