Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/615

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

domów w Balan, pozbawionych wszelkiej opieki lekarskiej, żyjących Bóg wie czem, dzięki miłosierdziu zapewne jakiego sąsiada, rany ich roiły się od robactwa, byli na pół umarli, zarażeni przez te rany nieczyste. Była to zgnilizna, z którą walczyć było niepodobieństwem, która zmiatała i wypróżniała całe rzędy łóżek. Już we drzwiach czuć się dawała nieznośna jej woń. Dreny zapełniały się ropą i toczyły z siebie kropla za kroplą materyę cuchnącą. Niekiedy trzeba było ciało rozcinać i wydobywać z niego szczątki spróchniałych kości. Potem formowały się wrzody, fistuły otwierające się gdzieindziej. Biedacy ci, wycieńczeni, wychudli, z twarzą o cerze ziemistej, znosili istotne męczarnie. Jedni zgnębieni przepędzali dnie, leżąc na grzbiecie z powiekami zamkniętemi i czarnemi, podobni do trupów poczynających się już rozkładać. Inni, nie mogąc spać, trawieni niespokojną bezsennością, oblani obfitym potem, wpadali w jakieś uniesienie niezdrowe, jak gdyby katastrofa spowodowała w nich szaleństwo. Czy jednak byli gwałtowni czy spokojni, gdy dreszcze gorączki zaraźliwej owładały niemi, zbliżał się już koniec, trucizna zwyciężała, zabierała jednego po drugim, we wspólnej zgniliznie tryumfującej nad życiem...
Była przytem sala skazanych na śmierć, tych, którzy chorzy byli na krwawą biegunkę, na tyfus i ospę. Wielu uległo czarnej ospie. Rzucali się, krzyczeli w nieustannej gorączce, przewraca-