Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/603

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

delikatnej ręce. Niekiedy rozmawiali ze sobą, zwykle jednak nic nie mówili, zwłaszcza z początku. Ale nigdy się nie nudzili, było to życie bardzo słodkie, na tle tej wielkiej ciszy, on cały jeszcze potłuczony bitwą, ona w sukni żałobnej, z sercem złamanem przez stratę, jaką poniosła. Zrazu żenował się nieco, gdyż czuł, że ona jest wyższą od niego, prawie damą, a on był zawsze chłopem, żołnierzem. Zaledwie czytać i pisać umiał. Potem odzyskał nieco pewność siebie, widząc, że się z nim obchodzi, jak z równym sobie, co dodało mu odwagi, że okazał wszystkie swe dobre strony, inteligencyę popartą rozumem spokojnym i trzeźwym. Zresztą on sam dziwił się sobie, czuł bowiem, że się oswoił z nowemi ideami; czyżby powodem tego było okropne życie, jakie prowadził od dwóch miesięcy? z którego wyszedł obciążony tylu cierpieniami fizycznemi i moralnemi? Ale co go najwięcej podbiło, to, że poznał, iż ona więcej od niego nie umie. Po śmierci matki, młodziutka, stawszy się kopciuszkiem, gospodynią małą, mającą u siebie trzech mężczyzn, jak mówiła, swego dziada, ojca i brata, nie miała czasu na naukę. Umiała czytać, pisać, trochę rachunków i znajomości ortografii, oto wszystko. Nie budziła więc w nim obawy, ale ukazywała mu się wyższą nad innych, bo widział w niej wiele dobroci niezwykłej, odwagi nadzwyczajnej, pod pozorami maleńkiej gospodyni, rozmiłowanej w drobnych domowych zajęciach.