Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/590

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

roicznym, zatrzymali się, znów zaniepokojeni, spostrzegłszy przed sobą domek, rodzaj zagrody, na skraju lasu. Nie było widać żadnego światła w oknach, brama na podwórze otwarta była na rozcież, budynki puste i czarne. Gdy się zdecydowali wejść na podwórze, zdziwili się, znalazłszy tu konia osiodłanego, który niewiadomo jakim sposobem i dlaczego tu się znajdował. Może pan jego miał powrócić, a może leżał gdzie za krzakiem, z głową przedziurawioną. Nigdy się o tem nie dowiedzieli.
Ale Maurycy powziął nagle myśl, która mu dodała otuchy.
— Słuchaj no, granica jest za daleko, a przytem bez przewodnika do niej nie dojdziemy. Gdy tymczasem, gdybyśmy poszli do Remilly, do ojca Fouchard, jestem pewny, żebym tam trafił z zamkniętemi oczami, tak dalece znam najdrobniejszą ścieżkę... no, co? to dobra myśl, wsadzę cię na konia, a ojciec Fouchard przyjąć nas musi.
Najprzód chciał mu obejrzeć nogę. Były tam dwie rany. Kula widocznie przeszyła na wylot łydkę i strzaskała goleń. Krwawienie było słabe, wystarczało na jego powstrzymanie silne obandażowanie chustką.
— Uciekaj sam! — powtarzał Jan.
— Cicho bądź, jesteś głupi!
Gdy Jan został usadowiony na siodle, Maurycy wziął konia za cugle i ruszonó w drogę. Musiała być już godzina jedenasta, liczył, że naj-