Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/588

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój chłopcze — rzekł Jan głosem drżącym, gdy się nakoniec rozłączyli — jest nam tu dobrze, ale do końca jeszcze daleko... Należy zbadać położenie.
Maurycy, jakkolwiek nie znał tej strony granicy, zapewniał, że należy iść prosto przed siebie. Obadwaj więc, jeden za drugim przesuwali się, przemykali ostrożnie, aż do skraju gęstwiny. Tu przypomnieli sobie wskazówki mieszczanina i zawrócili na lewo, chcąc przejść na przełaj przez pole. Ale napotkali drogę, wysadzoną topolami i spostrzegli ogień posterunku pruskiego, zamykającego im przejście. Bagnet straży błyszczał, a reszta żołnierzy kończyła kolacyę, gwarząc wesoło. Zawrócili więc, schronili się do lasu przerażeni, myśląc, że są ścigani. Zdawało im się, że słyszą głosy, kroki, przebiegali więc śród gęstwiny blizko godzinę, straciwszy wszelkie pojęcie o kierunku, kręcąc się w kółko, raz pędząc co sił, niby dzikie zwierzęta uciekające, to znów stawali, spoceni, patrząc na dąb nieruchomy, który wzięli za prusaka. Nakoniec wyszli znowu na drogę wysadzoną topolami, na dziesięć kroków przed straż i żołnierzy grzejących się przy ogniu spokojnie.
— Nie wiedzie nam się! — mruknął Maurycy — to las zaczarowany.
Ale teraz ich usłyszano. Kilka gałęzi trzasło, parę kamieni się obsunęło. I gdy na zapytanie straży: kto idzie? puścili się do ucieczki, nie od-