Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/508

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzymany zaledwie dwa czy trzy razy przez straże pruskie.
— Nie! mam tego dosyć! — powtórzył Prosper po chwilowem milczeniu. Żeby byli przynajmniej umieli nas użyć jak należy, jak to bywało w Afryce! Ale iść na lewo po to, by wrócić na prawo, czuć, że się jest do niczego, to w końcu znudzi śmiertelnie... A przytem teraz mój biedny Zefir nie żyje, będę sam jeden, najlepiej zrobię, gdy się zabiorę znów do roli... Nieprawda? zawszeć to lepiej, niż być jeńcem prusaków. Macie konie, ojcze Fouchard, zobaczycie jak ja je będę kochał i jak koło nich chodzić będę!
Oczy staremu się zaświeciły. Trącił się szklanką i rzekł po namyśle, powoli:
— Ha, kiedy ci o to idzie, więc dobrze, biorę cię... Ale co do zasług, nie można o tem mówić, aż po skończeniu wojny, gdyż naprawdę nie potrzebuję parobka, a czasy są ciężkie...
Sylwina, siedząc z Karolkiem na kolanach, nie spuściła oczów z Prospera. Gdy ten wstał, by pójść do stajni i zapoznać się z końmi, znowu się zapytała:
— Więc nie widziałeś Honoryusza?
Pytanie to, zadane niespodziewanie, przestraszyło go, jak gdyby rzuciła nagle światło na ciemny zakątek jego pamięci. Jeszcze raz się zawahał, ale wreszcie zdecydował się:
Widzisz — rzekł — nie chciałem cię martwić, ale myślę, że Honoryusz został tam... na placu...