Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/410

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wyobraź pan sobie, że mama jest chora i położyła się do łóżka. Jak pan widzi, ja tylko sama jestem, gdyż ojciec, jako gwardzista narodowy, poszedł do cytadeli... Przed chwilą, cesarz chciał pokazać że jest mężnym, wyszedł i przeszedł całą ulicę aż do mostu. Pocisk nawet pękł przed nim i zabił konia jednego z masztalerzy. Potem wrócił..... I cóż on może więcej zrobić?
— Czy wiesz co się dzieje?... co mówią tam, ci panowie?
Spojrzała na niego zdziwiona. Była wesoła ze swemi delikatnemi włosami, świeża z oczami dziecka ruchliwego, mocno zajęta, wśród tych okropności, których nie rozumiała.
— Nie, nic nie wiem... W południe zaniosłam list do marszałka Mac-Mahona. Cesarz był przy nim... Siedzieli przez godzinę blisko zamknięci, marszałek w łóżku, cesarz, siedział tuż przy niem na krześle... Wiem to, bom ich widziała, gdy otworzono drzwi.
— I cóż mówili do siebie?
Znowu spojrzała na niego i głośno się rozśmiała.
— Ależ ja nie wiem, zkądże mam wiedzieć? Nikt nie wie o czem do siebie mówili.
Było to prawdą, i zrobił ruch, jakby się chciał usprawiedliwić ze swego głupiego pytania. Mimo to myśl o tej rozmowie nie dawała mu spokoju; jakże ona musiała być interesującą! jakie zamiary powzięli?