Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/399

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tejże chwili na skłonie wzgórza ukazał się jakiś oficer na koniu, raniony i podtrzymywany przez dwóch żołnierzy. Zrazu nie poznano go, ale potem rozległ się szmer, skarga szalona. Był to generał Margueritte, któremu kula przestrzeliła policzek, z czego później umarł. Nie mógł mówić, potrząsał ręką w kierunku nieprzyjaciela.
Wrzawa wzrastała ciągle.
— Nasz generał... Pomścijmy go, pomścijmy!
Wówczas pułkownik pierwszego pułku, podniósłszy w górę szablę, krzyknął głosem grzmiącym:
— Do ataku!
Trąbki zagrały, masa poruszyła się, zrazu truchtem. Prosper znajdował się w pierwszym szeregu, ale prawie na samym końcu prawego skrzydła. Największe niebezpieczeństwo zagraża zawsze środkowi, na który wymierzone są wszystkie strzały nieprzyjaciela. Skoro przebyto szczyt wzgórza i poczęto z niego zstępować na szeroką płaszczyznę, spostrzegł on bardzo wyraźnie, o jakie tysiąc metrów, bataliony pruskie sformowane w czworoboki, na które miano się rzucić. Zresztą, kłusował na pół senny, czuł się lekkim, niby istota uśpiona, wśród nadzwyczajnej próżni mózgu, pozbawionego wszelkiej myśli. Była to maszyna pędząca pod nieprzepartym ruchem. Powtarzano ciągle: „szlusuj, szlusuj!“ dla ściśnięcia szeregów i nadania im oporu granitowego. Potem, w miarę jak się kłus zwiększał, zmieniał się w pęd szalony, strzelcy