Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych szkód. Ale jeden z żołnierzy, których kapitan wziął ze sobą na strych wychylił się nieostrożnie przez dymnik, dostał kulą w czoło i padł na miejscu.
— Niech piorun trzaśnie, jednego straciliśmy! — mruknął kapitan. — Uważajcie, niema nas zbyt wielu, byśmy mogli ginąć niepotrzebnie.
Schwycił karabin i strzelał, ukryty po za okiennicą. Ale Wawrzyniec, ogrodniczek, budził powszechne uwielbienie. Klęcząc, z lufą karabinu opartą o ciasny wylot strzelnicy, strzelał tylko wtedy, gdy był pewny skutku; i nawet z góry zapowiadał do kogo mierzy.
— Do tego małego oficerka niebieskiego, tam... w samo serce... teraz, do tego drugiego, chudego, między oczy... a ten tłuścioch z rudą brodą, który mię irytuje, dostanie w brzuch...
I za każdym razem, padał człowiek wyznaczony, niby piorunem rażony; a on strzelał dalej wolno, mając dość zajęcia, gdyż jak mówił, potrzebuje dość czasu na to, by ich wszystkich w ten sposób wystrzelać.
— Ach, gdybym widział! — wołał Weiss wściekły.
Stłukł sobie okulary i był tem bardzo zmartwiony. Miał tylko jeszcze binokle, ale mu ciągle spadały z nosa mokrego od potu, jaki mu zalewał twarz; niekiedy strzelał na oślep, rozgorączkowany, z rękami drżącemi. Szalona namiętność, gniew, uniesienie odbierało mu zwykły spokój.