Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nic, to nic... Przecież nie ma się czego bać, nie! ja się wcale nie boję...
Jakoż naprawdę podniosła się i szła odtąd śród kul z obojętnością istoty, która już nie rozumuje, która ofiarowuje swe życie. Nie usiłowała już się ukrywać, szła prosto, z głową podniesioną, przyśpieszając kroków jedynie dla tego, by odszukać męża. Pociski pękały dokoła niej, dwadzieścia razy życie jej wisiało na włosku a ona na to nie zwracała uwagi. Jej pośpiech lekki, jej czynność kobiety cichej — zdawały jej się dopomagać, przemykała się wszędzie, delikatna, zwinna, wśród niebezpieczeństw, którym się wymykała. Nakoniec znalazła się w Bazeilles, szła przez pole zasiane koniczyną, dla dostania się na drogę, na wielką ulicę przecinającą wieś. W chwili, gdy na nią weszła, spostrzegła po stronie prawej, o dwieście kroków przed sobą, swój dom w płomieniach choć ognia przy blasku słonecznym dojrzeć nie można było, ale dach na pół już zapadnięty, okna żygające kłębami dymu, zdradzały co się tam dzieje. Wtedy poczęła biedz pędem bez oddechu.
Weiss od godziny ósmej był tu zamknięty, oddzielony od wojsk, które się cofały. W tej chwili powrót do Sedanu stał się niemożliwy, gdyż bawarczycy, wkraczając przez park Montivilliers, odcięli linię odwrotu. Był sam, z karabinem i nabojami, jakie mu jeszcze pozostały, gdy spostrzegł przed swemi drzwiami kilkunastu żołnierzy, tak