Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szały, że nie było ani rozkazów, ani porządku i żołnierze robili prawie co chcieli. Każdy mówił sobie, jak się wyśpię, to będę miał czas do rozpatrzenia się i złączenia z kolegami.
Jan, zgryziony, znalazł się na wiadukcie Torcy, po nad szerokiemi łąkami, które gubernator kazał zalać wodami rzeki. Potem przeszedłszy nową bramę, znalazł się na moście, i zdawało mu się, pomimo że dzień stawał się coraz widniejszy, że noc zapadała w tem mieście ciasnem, zduszonem w szańcach, z ulicami wilgotnemi, zabudowanemi domami. Nie mógł sobie przypomnieć nazwiska szwagra Maurycego. Wiedział tylko, że siostrze na imię Henryeta. Gdzie iść? kogo pytać? Nogi już niosły go tylko w skutek ruchu mechanicznego, i czuł że jeżeli się zatrzyma to upadnie. Jak człowiek tonący, słyszał tylko szmer nieustanny fali ludzkiej, do której należał. Posiliwszy się jako tako w Remilly, czuł przedewszystkiem potrzebę snu; podobnie jak i inni, którzy błądzili po ulicach nieznanych i pustych. Co krok jakiś człowiek padał na chodnik, odepchnięty pod bramę, leżał tam uśpiony, na pół martwy.
Podniósłszy oczy, Jan odczytał na tablicy: ulica Podprefektury. W głębi widać było jakiś pomnik wśród ogrodu. A w kącie ulicy spostrzegł kawalerzystę, strzelca afrykańskiego, którego zdawało mu się, że poznaje. Czy to nie jest czasem Prosper, parobek z Remilly, którego widział w Vouziers obok Maurycego? Zeszedł on z konia