Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zniżył ręką lufy karabinów i podniósłszy głowę, prawie głosem błagalnym wołał do chłopa:
— Miejcież rozum... czy mię nie poznajecie? to ja!...
— Co za ja?
— Maurycy Levasseur, wasz siostrzeniec.
Ojciec Fouchard wziął znów święcę do ręki. Niezawodnie poznał Maurycego, ale się uparł, żeby nie dać nawet kropli wody.
— Siostrzeniec, czy nie, dyabeł cię pozna pod tem żebrackiem ubraniem... wynoście mi się do stu dyabłów, albo strzelam.
I wśród krzyków, gróźb, narad ażeby go ściągnąć z góry a chałupę podpalić, on nieustannie powtarzał:
— Wynoście się, albo strzelę!
— Nawet do mnie, ojcze? — nagle zapytał głos silny, unoszący się ponad wrzawą.
Usunęli się wszyscy i w blasku chwiejącym się świecy, ukazał się wachmistrz. Był to Honoryusz, którego baterya stała ztąd w odległości może dwustu metrów, i który od dwóch godzin napróżno opierał się niepokonanej chęci zapukania do tych drzwi. Wszak przysiągł sobie, że nigdy tu progu nie przestąpi; nie pisał ani razu przez cztery lata swej służby wojskowej do tego ojca, do którego teraz przemawiał. Tymczasem żołnierze maruderzy rozmawiali pomiędzy sobą żywo, naradzali się. Syn tego chłopa i do tego wachmistrz! niema tu co robić, rzeczy wzięły zły obrót,