Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gim; i nie było już widać mostu, zdawało się, że stąpali po wodzie, po tej wodzie jasno oświeconej, na której drgały blaski ognisk. Konie rżały z nozdrzami rozwartemi, drżąc przesuwały się w przestrachu po tej ruchomej podstawie, która im się z pod nóg usuwała. Kirasyerzy, stojąc na strzemionach, z cuglami skróconemi, przechodzili ciągle, otuleni w swe wielkie płaszcze białe, ukazując tylko hełmy oblane czerwonym odblaskiem, wyglądali jak jedźdzcy fantastyczni, jak widma idące na bój ciemności z włosami ognistemi.
Głęboka skarga wydobyła się z ust Jana.
— Och, głodny jestem!
Obok nich do koła ludzie pozasypiali, pomimo głodu. Znużenie zbyt wielkie wzięło górę nad strachem; pokładli się na wznak, z ustami otwartemi, na pół martwi pod niebem bezksiężycowem. Oczekiwanie po obu stronach nagich brzegów, zmieniło się w ciszę śmiertelną.
— Ach, jeść mi się chcę, konia bym zjadł z kopytami!
Pomimo swej wytrzymałości, mimowoli własnej, skarżył się biedny Jan, iż nie jadł już od trzydziestu sześciu godzin. Wobec tego Maurycy, myśląc że pułk ich nie przejdzie przez most, jak dopiero za jakie trzy godziny, powziął postanowienie.
— Słuchaj, mam tu wuja, wiesz, wujaszka Fouchard, mówiłem ci o nim... To tam, o pięćset lub sześćset ztąd metrów. Wahałem się, ale że ci się