Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Maurycy od niejakiego czasu był bardzo zajęty. Po lewej stronie leżały doliny i na nich to zobaczył wychodzącego jeźdźca z oddalonego lasku. Zaraz potem ukazał się drugi, potem jeszcze jeden. Wszyscy trzej stali nieruchomi, nie więksi od pięści, podobni zdaleka do zabawek. Sądził, że to jest placówka huzarów, może jaki podjazd powracający, gdy nagle błyszczące punkta na ramionach, zapewne odblask szlif, zadziwiły go.
— Patrz no, widzisz! — rzekł trącając łokciem Jana, który szedł obok niego. — Ułani...
Kapral wyszczerzył oczy.
— A prawda!
W rzeczy samej byli to ułani, pierwsi prusacy, których zobaczył pułk 106. Od półtora miesiąca, jak się ta wojna rozpoczęła, pułk nie spalił jeszcze ani jednego naboju, ani nie widział nieprzyjaciela. Wieść o tem obiegła szeregi, wszystkich oczy się zwróciły wśród rosnącego zaciekawienia. Doskanale było widać tych ułanów.
— Jeden z nich jest okrutnie spasiony! — zauważył Loubet.
Wtem, na lewo od małego lasku, ukazał się na płaszczyznie cały szwadron. Wobec teg groźnego zjawiska, cała kolumna zatrzymała się w marszu. Rozległy się rozkazy, pułk 106 zajął pozycyę po za drzewami, na brzegu strumyka. Artylerya w galopie skręciła z drogi i usadowiła się na wzgórzu. W tej postawie blisko przez