Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale Maurycy, dręczony potrzebą dowiedzenia się czegoś, chciał koniecznie wykonać swój pierwotny zamiar, to jest iść naprzeciwko, by odwiedzić staruszkę panią Desroches. Niemało był zadziwiony, gdy go nikt nie zatrzywał przy drzwiach, które wśród zamięszania, panującego na placu, były otwarte i nie były wcale strzeżone. Ciągle różne osoby wchodziły i wychodziły, oficerowie, służba, i zdawało się, że ogień gorejący na kuchni wstrząsał całym domem. Na schodach za to nie było żadnego światła, i trzeba było iść poomacku. Na pierwszem piętrze zatrzymał się na chwilę z bijącem sercem przed drzwiami pokoju, w którym wiedział, że się cesarz znajduje; w pokoju tym panowała śmiertelna cisza. Na górze, starsza pani Desroches, stojąc na progu pokoju służącej, gdzie się schronić musiała, zrazu przelękła się Maurycego. Nakoniec gdy go poznała, rzekła:
— Ach moje dziecko, w jakiejże okropnej chwili się spotykamy!... Chętniebym oddała cesarzowi cały mój dom, ale przy nim znajdują się ludzie bardzo źle wychowani. Żebyś wiedział jak wszystko łapią i chcą nas spalić, tyle ogni porozkładali!... On, biedak ma minę, jakby z grobu wstał i spojrzenie tak smutne...
Gdy Maurycy, uspokoiwszy ją, odchodził, poszła za nim, przechylając się przez poręcz schodów.
— Patrz, szepnęła, widać go ztąd... Ach! jesteśmy wszyscy zgubieni! Bądź zdrów moje dziecko.