Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drgnął i z bojaźliwością spokojnego mieszczucha, truchlał na myśl, iż za wiele może powiedział temu nieznanemu sobie człowiekowi. Zły sam na siebie, dorzucił głosem opryskliwym.
— Wszystko, co powiedziałem, nie ma podstawy, bo są to spostrzeżenia ludzkie, czynione w chwilach wytchnienia, gdy się mówi ot tak, byle mówić... Mnie te kwestye zupełnie nie obchodzą, nie mięszam się do spraw cudzych, nie chcę, by się wtrącano do moich a wszak jest to jedyny sposób zapewnienia sobie cichego, spokojnego życia, o co dbam głównie i jedynie!
Pragnął odejść natychmiast, lecz nie śmiał zbyt pośpiesznie uciekać po tak długiej i poufnej gawędce, w której wygadał się z tylu tajemnic. Zaczął nawet przypuszczać, że jeżeli kto z kogo zadrwił to zapewne nie on ze swojego lokatora. Ksiądz, znów przybrał wyraz twarzy spokojny, obojętnie spoglądał na ogrody i niczem nie objawiał chęci prowadzenia dalszej pogawędki. Mouret milczał, pragnąc by żona, lub które z dzieci odezwało się do niego z dołu, w tym celu wychylił się przez okno i z prawdziwą radością zobaczył Różę, wchodzącą na taras. Miał prawie pewność, iż zostanie wyswobodzony. Rzeczywiście Róża, podniósłszy głowę, zaczęła wołać:
— Czy pan nie ma zamiaru wrócić do domu?... Już chyba od kwadransa podałam zupę na stół!