Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mrugnął lewem okiem, jak zwykł to był czynić ilekroć powiedział coś dwuznacznego. Ksiądz Faujas spuścił nieco powieki, wyzywając niby do dalszych zwierzeń, lecz po chwili znów zaczął patrzeć na towarzystwo, zebrane w ogrodzie pana Rastoil i sadowiące się obecnie na krzesłach w około stołu pod wielkiemi drzewami.
Mouret dawał bliższe objaśnienia.
— Oni tu w cieniu drzew pozostaną aż do obiadu... Każdego wtorku powtarza się to samo... Ksiądz Surin wszystkim się podoba... słyszy pan jak się śmieją, rozmawiając z panną Aurelią?.. Zdaje mi się, że wielki wikary nas spostrzegł, bo patrzy w naszą stronę... widzi pan jego oczy?... On mnie nie lubi, bo miałem zatargi z jednym z jego krewnych... Lecz gdzież jest ksiądz Bourette?... Zdaje mi się, żeśmy go nie widzieli?... Bardzo mnie to dziwi. Przecież on nigdy a nigdy nie opuszcza wtorków u pana Rastoil. Chyba zachorował!... Tego przynajmniej pan zna. Zacny człowiek, wiem, że nikomu nigdy nie wyrządził krzywdy.
Ksiądz Faujas prawie nie zwracał uwagi na słowa pana Mouret, przypatrywał się pilnie księdzu Fenil, z którym już kilkakrotnie zmierzył się wzrokiem, z zimną krwią wytrzymując badawcze i przenikliwe spojrzenia starego księdza. Oparł się wygodniej na poręczy okna i rozwarłszy oczy przypatrywał się księżom, będącym w gościnie u pana Rastoil.