Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/649

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łóżka. Zdziwił się mocno. Przypuszczał, że musiał zasnąć, przeczekując ulewę pod mostem. Stracił świadomość, która mogła być godzina. Musiało być bardzo późno, bo okna podprefektury, oraz okna domu państwa Rastoil były wszystkie ciemne, uśpione. Znów powiódł oczyma po ścianach swego domu i dojrzał światło w oknie na drugiem piętrze, w pokoju księdza Faujas. Światło to wydało mu się okiem patrzącem wśród ciemności. Chwycił się oburącz za skronie, głowa mu pękała od natłoku przykrych wspomnień, dokuczliwych, jak dusząca zmora, a jednak niewyraźnych, niesformułowanych. W chaosie tych myśli dostrzegał jakąś groźbę, niebezpieczną dla siebie i swej rodziny. Coś oddawna dokuczliwego, rosnącego stopniowo, mającego pochłonąć dom, ich wszystkich, jeżeli szybko temu nie zaradzi.
— Marto, Marto — zawołał półgłosem. — Chodź, uprowadź dzieci z tego domu!
Zaczął szukać Marty w ogrodzie. Lecz nie poznawał dawnego swego ogrodu. Wydawał mu się znacznie większy, pusty, szary, podobny do cmentarza. Bukszpanów już nie było, sałaty znikły, a owocowe drzewa rozeszły się na boki, było ich mniej i rosły w innych miejscach. Zawrócił w głąb i ukląkł, by zobaczyć czy to nie ślimaki poczyniły te spustoszenia. Żałował przedewszystkiem ulubionych bukszpanów, nie widząc nawet śladu czerstwej ich zieloności, poczuł silny ból w sercu, jakby opłakiwał śmierć żywej części swego ogrodu i domu.