Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/624

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— U takich państwa służyć jak oni, to człowiekowi duszaby się radowała. Ale cóż, nie mają pieniędzy na otrzymanie służby! Zawsze tak jest, że tylko źli ludzie mają pieniądze...
Marta czuła się teraz nieco silniejszą i, milcząc, patrzała przez okno, po za którem przesuwały się nędzne przydrożne drzewa, lub obszerne pola, rozesłane jak ciemno-brunatne dywany. Gderanie Róży mięszało się z turkotem powozu.
Przybywszy do Tulettes, Marta skierowała się w stronę dworka wuja Macquarta. Róża szła za nią w milczeniu, od czasu do czasu ruszając ramionami.
— Marto, to ty! — zawołał Macquart, spostrzegłszy nadchodzącą. — Myślałem, że jesteś chora i leżysz w łóżku. Tak mi opowiadano. Prawdę mówiąc, coś nietęgo wyglądasz... Więc zatęskniłaś do wuja i zjechałaś do mnie na obiad?...
— Chciałabym zobaczyć Franciszka — odpowiedziała.
— Franciszka?... Chcesz zobaczyć swego męża? — rozpytywał zdziwiony i patrząc jej prosto w oczy. — To bardzo poczciwie z twojej strony... jesteś dobrą żoną, moje dziecko... Ucieszy się, gdy cię zobaczy... nakrzyczał się, wzywając cię całemi godzinami... Wiesz, tam z drugiej strony mojego ogrodu, widzę budynek i podwórza zakładu... otóż od czasu do czasu poznawałem go, gdy chodził koło ścian i, waląc o nie pięściami, albo głową, wrzeszczał z całych sił twoje imię... Więc