Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/469

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w razie czego wzywała ich pomocy. Niepokój i trwoga zawisły teraz nad domem.
— On gotów jest dopuścić się zbrodni — utrzymywała kucharka.
Podczas Wielkiego tygodnia tego roku, Marta uczęszczała bardzo skwapliwie do kościoła św. Saturnina na wszystkie odprawiane tam ceremonie religijne. W Wielki piątek omdlewała pod wrażeniem żałośnych śpiewów kościelnych i w nadmiernej żarliwości modłów; zdawało się jej, że kona, gaśnie, wraz ze światłami świec rozstawionych dokoła krzyża. A gdy ostatni płomyk znikł i kościelne nawy zaćmiły się cieniem, uleciało z niej tchnienie, zemdlała, pozostawszy wszakże w tej samej pczycyi klęczącej, nizko pochylona, prawie krzyżem leżąca u stóp klęcznika. Przeszło godzinę pozostała nieprzytomna, nieporuszona a modlące się wraz z nią kobiety nie spostrzegły jej zemdlenia. Gdy wróciła do przytomności, kościół był zupełnie pusty. Ogarnięta jeszcze ekstatycznem rozmarzeniem, odczuwała na swem ciele srogie biczowanie a z członków jej ranami okrytych ciekły strugi krwi; do bolejącej głowy podniosła ręce, jakby chcąc z niej zerwać cierniową koronę, której kolce, głęboko wpite w skronie i czoło, sprawiały jej ból nie do zniesienia.
Dnia tego podczas obiadu była inną niż zazwyczaj. Nerwowe wstrząśnienie trwało dalej. Przymykając oczy, widziała gasnące świece w kościele płomyki ich ulatywały w ciemności nawy, zata-