Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/389

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Sto franków... sto franków — powtarzała Olimpia — nie, on się nie zadowolni tak drobną kwotą...
Marta była zrozpaczona. Zaczęła przysięgać, że nie ma ani centyma więcej. Zapomniawszy się, opowiedziała o ampułkach. Gdyby nie była ich, kupiła, byłaby miała trzysta franków do rozporządzenia. Oczy pani Trouche błysnęły.
— Właśnie trzystu franków żądają odemnie z Besançon... Szkoda, że pani kupiła ampułki... wszak one pozostaną własnością kościoła, więc pożyteczniejszy prezent byłaby pani zrobiła mojemu bratu, dając mi pieniądze. On ma szczęście do niepotrzebnych prezentów... Żeby pani wiedziała, ile pięknych rzeczy znosiły mu najbogatsze kobiety w Besançon!... Lecz cóż mu z tego przybyło?... Przecież nie mógł uważać sprzętów kościelnych ze własność osobistą. Więc był i pozostał ubogim. Niech pani nie składa mu prezentów tego rodzaju. Lepiej naradzimy się przy podobnej sposobności... ja zawsze pani wskażę, co należy uczynić... Ale wracając do moich spraw osobistych, to rozpacz mnie ogarnia... bo naprawdę te sto franków złemu nie zaradzą...
Po półgodzinnych płaczach i narzekaniach, przekonawszy się, że Marta rzeczywiście nie posiada większej kwoty, Olimpia zdecydowała się przyjąć ofiarowane sto franków.
— Poślę je — szepnęła — lecz nie na długo zatknie to gębę temu chciwcowi... znów zacznie nas