Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mer Plassans, pan Delangre, wygłosił wzruszającą mowę, zyskując w zamian huczne oklaski. W dość obfitych i górnym stylem poszczepianych frazesach, skreślił obraz, czem jest tego rodzaju ochronka, nazwał ją: „szkołą moralności, oraz pracy, w której zebrane córki zacnych rękodzielników miasta znajdą troskliwą opiekę, zasłaniającą młodociane ich dusze od szkodliwej pokusy“. Zauważono i podziwiano ogólnie zręczną aluzyę, w której wyraził wdzięczność Plassans względem prawdziwego twórcy tego szlachetnego dzieła. Oczy mówcy, oraz obecnych zwróciły się wtedy w stronę księdza Faujas, kiórego twarz nie drgnęła nawet przelotnem wzruszeniem. Natomiast Marta, siedząca na estradzie w gronie dam komitetowych, spłonęła żywym rumieńcem.
Gdy oficyalna część uroczystości została ukończona, biskup oświadczył chęć szczegółowego zwiedzenia budynku i nie zważając na chmurne niezadowolnione oblicze księdza Fenil, kazał przywołać księdza Faujas, prosząc, by go oprowadził, dodając głośno i z uprzejmym uśmiechem, iż nie mógłby znaleźć lepszego przewodnika. Słowa biskupa powtarzana sobie z ust do ust i tegoż wieczoru w Plassans, rozwodzono się bez końca nad wyróżnieniem, jakiego dostąpił ksiądz Faujas.
Panie z komitetu, będące zarazem opiekunkami ochronki, miały swoją oddzielną salę. Dziś przygotowały w niej rodzaj przyjęcia. Biskup raczył się tam zatrzymać i dotknął parę razy ustami kie-