Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koje, składając w nich gospodarskie rupiecie. Twoje jarzyny i owoce spowodowały w pokojach wilgoć, papier poodklejał się na ścianach... Proszę cię, abyś zaraz jutro wyprzątnęła wszystko, jak należy, bo nasz lokator może się sprowadzić zaraz, każdej chwili.
— Jaka szkoda — rzekła z westchnieniem Marta. — Tak nam było dobrze bez nikogo obcego w domu.
— Możesz się nie frasować, moja kochana. Ksiądz będzie siedział u siebie a my u siebie. Ci ludzie w czarnych opończach to skryty naród. Kryją się ze wszystkiem i otaczają tajemniczością najprostsze okoliczności. Ty wiesz, jak ja lubię tych próżniaków... Lecz na lokatora chciałem mieć księdza. Mają oni pieniądze, więc można być spokojnym o komorne, przytem pędzą w domu życie ciche, pewien jestem, że najlżejszy szelest nie doleci nas z drugiego piętra.
Marta posmutniała. Spoglądała to na dzieci, to na dom i ogród, jakby chciała na raz ogarnąć wzrokiem wszystko, co tu kochała, co uważała za swoje a czem teraz będzie się dzielić z obcym przybyszem. Zmrok zapadał coraz gęstszy i tylko na zachodniej stronie nieba dogorywały ostatnie łuny, pogodnie promieniejąc łagodnem światłem.
— Czy znasz tego księdza, dla którego ksiądz Bourette wynajął nasze drugie piętro?
— Nie, nie znam go. Lecz się tem nie trzeba niepokoić. Ksiądz Bourette wynajął mieszkanie na swoje nazwisko, to mi wystarcza, bo go uwa-