Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i błądził oczami po wierzchołkach wyniosłych drzew, okalających spory ogród prefektury, to znów, zwracając głowę, przypatrywał się owocowym szpalerom w sadzie pana Rastoil. Świergotanie ptaków wzmagało się coraz hałaśliwiej, żegnając słońce, zapadające za zielenią drzew rosnących w ogrodzie. Sergiusz wydobył z kieszeni książkę i zagłębił się w czytaniu. Pełen miłości spokój napełnił kącik tarasu, wśród którego siedziała Marta z trojgiem swoich dzieci a złoty pył zachodzącego już słońca opromienił ich postacie. Marta, wyciągając z roboty igłę nawleczoną na długą nitkę, rzuciła czułe spojrzenie na synów i córkę. Po chwili zaś rzekła:
— Widzę, że wszyscy się dziś spóźniają z powrotem do domu. Ojciec jeszcze nie wrócił... Zdaje mi się, że poszedł dziś w stronę Tulettes...
— W takim razie nic dziwnego, że jeszcze nie wrócił — zawołał Oktawiusz. — Chłopi w Tulettes, skoro tylko ojca zobaczą, zaraz go obskoczą i nie chcą wypuścić. A po co ojciec tam poszedł, czy można wiedzieć?... Czy to z powodu zakupu wina?
— Nie wiem. Wiesz, moje dziecko, że wasz ojciec nie lubi mówić o swoich interesach.
Znów zamilkli. Ciszę przerywał brzęk talerzy, sztukanie drzwiami i krzesłami. Odgłosy te dolatywały przez otwarte okna stołowego pokoju, gdzie stara Róża zacięła nakrywać do wieczerzy. Zdaje się, że była w złym humorze, hałasowała bowiem nakryciem z wyraźnem niezadowolnie-