Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ptaków do kieszeni i trzymała je tam przez całe popołudnie, chcąc niby ogrzać a przecież mogła je udusić taką czułością...
— Oktawiuszu! — zawołała matka z wymówką — nie dokuczaj temu biednemu dziecku!
Lecz Dezyderya tak była zajęta swojem opowiadaniem, te nie słyszała słów Oktawiusza.
— Wyobraź sobie, mówiła, że wyśliznął mi się z ręki i siadł oto tutaj, na tym krzaku, a potem frunął dalej, do sąsiedniego ogrodu i siadł najpierw na gruszy a następnie na największem śliwkowem drzewie pana Rastoil. Po chwili zawrócił mój ptaszek z powrotem, musnął mnie prawie po głowie, ale poleciał dalej, do ogrodu podprefektury, i tam mi znikł, znikł zupełnie, tak że go już nie zobaczyłam ani razu od tego czasu.
Oczy dziewczynki zaszły łzami, na ten widok Sergiusz zaczął ją pocieszać, sam nie wierząc swoim słowom.
— Może jeszcze wróci... miej cierpliwość... zobaczysz, że wróci...
— Myślisz, że wróci?... Wiesz, mam ochotę wsadzić wszystkie moje ptaki do pudełka a klatkę zostawić otwartą, to go może przynęci...
Słysząc projekt siostry, Oktawiusz, który siadł na balustradzie tarasu, zaczął się śmiać na całe gardło. Matka zaś przywołała Dezyderyę:
— Chodź, zobacz, chodź prędko to coś zobaczysz!